Końcówka roku to czas podsumowań, snucia planów na kolejny, a także stawiania sobie celów na przyszłość. To także pora zwyczajowych tekstów podsumowujących.
Rok temu na in-line.pl nie pojawiło się nic takowego, mimo że nawet miałem już pewien zarys. Skupiał się on jednak na sprawach czysto technicznych, opisach sprzętu oraz tego co może nas czekać a roku 2016. Jednym słowem – nudy.
Poniższy artykuł jest czymś innym. Bazując na moich obserwacjach i doświadczeniach z rolkowym światkiem, ułożyłem krótką listę rzeczy, które moim zdaniem – powinny ulec zmianie i świetnie by było, gdyby to stało się szybciej, niż później. Zmian tych życzę całej społeczności skupionej wokół rolek, niezależnie, jaki typ jazdy uprawiacie.
Tak, będzie trochę narzekania.
Po pierwsze – życzę rolkom więcej pasjonatów traktujących ten sport na serio.
Jeżeli chodzi o podejście do naszego hobby, niestety – rolki nadal są traktowane przez odbiorcę masowego jako zabawki, a nie jako sprzęt do uprawiania „poważnego” sportu.
Chyba każdy z nas zna osoby które: biegają, uczęszczają na rozmaite odmiany ćwiczeń fitness, pływają, jeżdżą na rowerze itd. – jednak rolki służą im jedynie do kilku rekreacyjnych przejażdżek w roku. Ot tak, by miło spędzić letnie popołudnie z bliskim w parku.
Takich osób jest naprawdę wiele. Od razu zaznaczam – nie, nie robiłem dokładnych badań na reprezentatywnej próbie populacji. Zaobserwowałem jednak pewne zjawisko – gdy przyjadę na rolkach do pracy (lub zabiorę je do biura, by na nich z pracy wracać) zawsze – i to dosłownie, zawsze – co najmniej kilka osób powie coś w stylu „o, ja też mam rolki które kupiłem/łam X lat temu ale bardzo sporadycznie jeżdżę”. Niektórzy nawet mówią, że myśleli ostatnio by się na rolki wybrać, ale z różnych powodów tego nie zrobili. Jeden gość w poprzednim biurze przez dwa lata regularnie mówił coś w stylu „mam rolki, ale słabe, uderzę do Ciebie na fb po poradę co do zakupu”. Aż w końcu zmieniłem pracę i dalej nie „uderzył”.
Moje zdanie jest takie – dla społeczności skupionej wokół rolek świetnie by było, gdyby „rolkarze niedzielni” byli raczej wyjątkiem, niż regułą.
Proszę, nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic do takich osób. To całkowicie normalne, że nie wszystko, co sprawia nam radość, od razu staje się naszym hobby. Sam też lubię różne aktywności, które uprawiam bardzo sporadycznie, na przykład grę w billard, czy pływanie. Nie są to moje pasje, nie inwestuję więc w nie większych nakładów swojego czasu. W takim podejściu nie ma nic złego. Nie mam zamiaru nikogo atakować, że „za mało się angażuje” w jazdę na rolkach. To byłby jakiś absurd.
Po prostu – gdyby przynajmniej część „rolkarzy z doskoku” zamieniła się w prawdziwych fanów tego sportu – bo takich, wbrew pozorom, ciągle nie ma aż tak wielu – sytuacja rolek na pewno wyglądałaby lepiej. Większe zainteresowanie publiki to także większe zainteresowanie inwestorów, z czym wiąże się zdrowsza sytuacja w „industry”, więcej dedykowanych miejsc do jazdy, więcej osób do organizacji lokalnych projektów, a także – być może nawet realizacja bardziej odległych celów, jak np. możliwość utrzymywania się tylko z jazdy na rolkach, jeżeli ktoś jest w tym naprawdę dobry.
Chciałbym dożyć czasów w których nie będzie problemu ze zorganizowaniem zadaszonego miejsca do jazdy w przynajmniej każdym większym mieście, niezależnie od pory roku. W których skateparki z prawdziwego zdarzenia, a nie place z kilkoma niskimi przeszkodami pod „deskę”, będą bardziej powszechne.
A także czasów, w których utalentowany speedowiec nie będzie musiał przesiadać się z rolek na panczeny, żeby zarobić godziwe pieniądze. W których najlepsi rolkarze aggressive będą zarabiali przynajmniej ¼ tego co najlepsi narciarze freestyle i nie będą unikać naprawdę spektakularnych trików w obawie że się „rozwalą” i nie będą mieli później pieniędzy na leczenie. Chciałbym, żeby bycie „Pro” w jeździe na rolkach oznaczało że zawodnik może skupić się na sporcie, a nie być zmuszonym godzić sport z życiem zawodowym.
I tak dalej. Większa społeczność to – nie czarujmy się – więcej pieniędzy i „dłuższa dźwignia” do ruszenia ważnych dla rolek projektów, a co za tym idzie,lepsza kondycja naszego ulubionego sportu. Bez napływu nowych ludzi – dużego napływu nowych ludzi – niewiele się nie zmieni.
Po drugie – życzę całej społeczności rolkowej, by zniknęli z rynku „Janusze biznesu”.
Kim są owi „Janusze Biznesu”?
W skali lokalnej – to ludzie którzy handlują rolkami jak kartoflami i/lub bezkrytycznie biorą do swoich sklepów to, co oferuje dostawca.
To sprzedawcy wciskający ludziom kity w stylu „Rollerblade Twister to rolki dedykowane do freestyle slalom” albo „Hyper Pro 250 to koła świetne do slide” czy też „Powerslide Khaan to praktycznie to samo co Imperial, tyle że tańsze” i tak dalej. Byleby wydusić z klienta grosz i pozbyć się towaru zalegającego na magazynie, bez cienia refleksji że klient oszukany i zawiedziony raczej do sklepu kolejnych zakupów zrobić nie wróci, a być może nawet zrazi się do tego sportu.
To także dystrybutorzy, którzy nie dbają o wizerunek marki, wychodząc z założenia, że obroni się sama. Oraz tacy, którzy nie wiedząc zbyt wiele o rolkach i społeczności wokół nich zgromadzonej, nie widzą sensu sprzedawania towaru do mniejszych, specjalistycznych sklepów i pchają go głównie do sieciówek. Nie rozumiejący oczekiwań rolkarzy, w ogóle nie zamawiając na nasz rynek modeli z wyższej półki, zalewając go tanimi rolkami do rekreacji w myśl zasady „w Polsce ludzie nie mają pieniędzy więc drogich rolek nie kupią”.
To i handlarze azjatyckimi wyrobami, których użytkowanie grozi uszczerbkiem na zdrowiu, a w najlepszym wypadku – zniechęceniem do jazdy. Wyroby rolkopodobne to rak toczący ten sport i chyba nie muszę nikomu tego tłumaczyć. Ich sprzedaż wpływa na branżę rolkową jak piractwo na branżę muzyczną, mimo że jest legalna (btw. przydałoby się unormować wymagania odnośnie rolek tak by spełniały choćby minimalne wymogi bezpieczeństwa).
To wszyscy ci, którzy traktują ludzi zainteresowanych jazdą na rolkach jak dojne krowy – zarabiając na nich pieniądze, a nie inwestując nic w rozwój naszego sportu. Tacy ludzie nie organizują warsztatów szkoleniowych, pikników, nie sponsorują maratonów, zawodników, teamów, nie współdziałają w żaden sposób ze środowiskiem. Po prostu trzepią kasę na sporcie, o którego rozwój walczą inni.
Naprawdę, my wszyscy poradzilibyśmy sobie bez takich ludzi/przedsiębiorstw doskonale – a nawet byłoby nam lepiej, bo więcej środków trafiałoby do tych, którzy faktycznie przyczyniają się do tego, że nasz „wózek” jedzie dalej.
Skoro w tym temacie jesteśmy – to po trzecie, życzę branży rolkowej więcej świadomych konsumentów.
Naprawdę, świetnie by było, gdyby więcej osób, zamiast biegać po sprzęt do sieciówki, czy zamawiać go przez Internet od dostawców handlujących dosłownie wszystkim, zrobiło zakupy w sklepie specjalistycznym. Takim, który prowadzony jest przez osoby z pasją, które faktycznie część zarobionych pieniędzy zainwestują w rozwój sportu. Takich sklepów w Polsce mamy co najmniej kilka.
Nawet jeżeli zakupy tam oznaczają wydanie kilkudziesięciu złotych więcej. I nie, nie piszę tego z pozycji kogoś śpiącego na forsie, bo bynajmniej na nadmiar siana narzekać nie mogę. Piszę to jako ktoś świadomy, że odpowiedzialność konsumencka odgrywa ogromną rolę w kształtowaniu rynku, a co za tym idzie – także naszego sportu.
Ja doskonale sobie zdaję sprawę, że zajawka jest najważniejsza, na pierwszym miejscu i że dla osób mniej majętnych okazyjne oferty w marketach sportowych są często jedyną szansą zakupu dobrych rolek czy kół. Tutaj muru nie przeskoczymy. Lepiej, żeby osoba ze szczuplejszym portfelem kupiła dobre rolki na przecenie w takim sklepie, niż nie kupiła ich wcale.
Kieruję te słowa do tych rolkarzy, których wydanie więcej w myśl zasady „wspierajmy wspierających” nie uderzy po kieszeni.
Wielu z nas rezygnuje z zakupu ubrań szytych przez nieletnich robotników w Azji, czy telefonów od producentów którzy świadomie narażają swoich pracowników na uszczerbek na zdrowiu, choroby przewlekłe lub nawet śmierć.
To wybory dokonywane z przyczyn moralnych, ale oczywiście, przecież są też inne – jak np. wspieranie lokalnej gospodarki poprzez bojkot importowanych produktów rolnych, czy robienie zakupów w sklepie za rogiem zamiast w hipermarkecie. Dlaczego więc nie zostawiać pieniędzy u ludzi, którzy część z nich zainwestują w działalność na rzecz rozwoju sportu, który uprawiamy?
Nowego sprzętu nie kupujemy co miesiąc – nikt nie wmówi mi, że jeżeli stać kogoś na rolki za 800zł i więcej (jeżeli kupujemy już solidny sprzęt do fitness/poczatków jazdy szybkiej, freeskatingu lub aggressive) wydanie dodatkowej stówy w specjalistycznym sklepie, który wspiera w jakiś sposób społeczność, doprowadzi tę osobę do ruiny finansowej i nie będzie miała co do garnka włożyć.
Odpowiedzialne zakupy to naprawdę najprostszy, najmniej wymagający sposób wzmocnienia kondycji rolek w Polsce.
Po czwarte – życzę nam wszystkim, byśmy otrzymywali od producentów sprzętu więcej konkretów, innowacji, lepszej jakości towar, a mniej marketingowego mydlenia oczu.
Niestety, nie trudno zauważyć, że sporo z wiodących marek odcina kupony od swojej reputacji inwestując jedynie absolutne minimum w rozwój swoich produktów. Zamiast wyznaczać nowe trendy i standardy, para się mniej lub bardziej udanym kopiowaniem cudzych pomysłów lub odgrzewaniem starych kotletów. Widoczne to było zwłaszcza w kończącym się roku. Dwa lata temu nie do pomyślenia byłoby dla mnie, że w roku 2016 na półki sklepowe trafią:
– markowe rolki freeskate ze skorupami wykonanymi ze zbyt miękkiego plastiku, co powoduje gięcie szyny pod butem.
– markowe rolki freestyle slalom w których wyściółka kompresuje się, a ostatecznie wręcz sypie w kilka miesięcy.
– markowe rolki fitness w których puszczają szwy wyściółki buta, podczas zakładania go na stopę.
– rolki z szynami w których gwinty zrywają się jakby były zrobione z plasteliny.
– miękkie, nie dające wystarczającego wsparcia stawu fitnessowe buty osadzone na wysokich szynach na koła 100mm i 110mm.
– koła średnicy 100-125mm reklamowane jako produkt do freeskatingu, mimo że nie mają odpowiednio wytrzymałych core, co powoduje że te pękają.
Czemu napisałem „Dwa lata temu nie do pomyslenia byłoby dla mnie…”? A dlatego, że symptomy jazdy równią pochyłą w dół jeżeli chodzi o jakość, zaczęły występować już w roku 2015. I nie zanosi się, by w 2017 roku było lepiej.
Dobra, ja rozumiem jak działa rynek i zdaję sobie sprawę, że koszty produkcji rosną, m.in. na skutek rozwoju gospodarczego krajów azjatyckich i (na szczęście) stopniowego „cywilizowania się” tamtejszych warunków pracy i płac. Paniczne próby utrzymania cen, które ostatecznie i tak idą w górę, poprzez drastyczne obniżanie jakości, to jednak zła droga.
Nie podoba mi się, gdy producent, zamiast po prostu postawić sprawę jasno i podnieść cenę swojego produktu mówiąc „żeby utrzymać dotychczasową jakość naszych rolek przy wzrastających kosztach produkcji jesteśmy zmuszeni podnieść ceny”, robi minimalną podwyżkę i po cichu wprowadza mocno odczuwalne cięcia na jakości, udając, że nic się nie stało.
Nie podoba mi się wypuszczanie na rynek niedopracowanych, zrobionych naprędce i bez porządnych testów, rolek, szyn czy kół, byleby nadążyć za konkurencją i zarobić, bez brania pod uwagę czy konsument będzie zadowolony.
Ostatni, piąty punkt – życzę nam, żebyśmy wszyscy nauczyli się lepiej współpracować.
Mentalność typu „dog eats dog” (w naszym języku dobrym odpowiednikiem będzie: „szewc zabija szewca”) jest w świecie rolkowym bardzo wyraźna. Poniżej wymienię zjawiska które nie są tylko naszą krajową specyfiką.
Nie jest tajemnicą, że właściciele sklepów traktują się w najlepszym wypadku chłodno, w najgorszym – potrafią toczyć otwarte wojny, chodzić do dystrybutorów „na skargę” czy odmawiać wsparcia wydarzeń które patronatem obejmuje także konkurencja.
Ludzie z różnych szkółek rolkowych potrafią wywoływać jakieś dziwne, niedojrzałe spory między sobą, prowadzić personalne podjazdy i odsądzać od czci tych którzy „trzymają z tamtymi”.
Dystrybutorzy potrafią odstawiać akcje w stylu „jak chcesz pojeździć z zawodnikiem sponsorowanym przez nasz brand gdy się zjawi w naszym kraju, to musisz kupić rolki naszej firmy!!!”.
Inny przykład, którego boleśnie doświadczył mój znajomy z Hiszpanii podczas rozkręcania własnego sklepu i to ze strony dwóch (!!!) dystrybutorów różnych marek: „nie sprzedamy Ci towaru na sklep, bo masz w nim rolki firmy X a to nasza konkurencja, której nie chcemy na rynku”. Pełen profesjonalizm, nie? Zamiast walczyć swoim produktem i marketingiem, próbowali zablokować wejście na rynek nowego gracza przez szantaż. Tyle powiem, że im się to nie udało.
W skali globalnej, niestety panuje niechęć do porozumienia się na wysokim szczeblu, wypracowania wspólnego planu działania, kierunku rozwoju sportu przez różne firmy. Od znajomych z branży, którzy byli na spotkaniu „industry meeting” podczas ISPO w styczniu, przebija sie jeden przekaz – najwięksi gracze nie mają najmniejszej ochoty na jakąkolwiek kooperację. Nie uważają, że wspólne działanie na rzecz naszego sportu, wypracowanie wspólnych standardów, planu promocji rolek może przynieść im jakiekolwiek większe korzyści, niż dążenie do wykoszenia konkurencji i zagarnięcia rynku tylko dla siebie. To krótkowzroczność, której echem są facebookowe wojenki marketingowe „kto był pierwszy i kto jest lepszy”.
Nie wszyscy muszą się kochać. To normalne, że pewne tarcia były, są i będą. Jednak zdolność współpracy, przy wspólnym celu, jakim jest lepsza kondycja tego sportu, bez wątpienia przydałaby się. No i fajnie by było, gdyby na co dzień rolkarz rolkarzowi nie był dupkiem.
„Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie” mówi stare porzekadło. Gdy ktoś robi dobrą robotę na rzecz ogółu, to najlepiej go wspomóc, bądź samemu zacząć robić dobrą robotę i starać się go przegonić, jeżeli to nasza konkurencja. Przyzwoitość wymaga by starać się nie przeszkadzać. Rywalizacja powinna się opierać na próbach bycia lepszym, a nie kopaniu dołków pod innymi.
Tym kończę. Wszystkiego dobrego w roku 2017, niezależnie od tego ile kółek i w jakiej konfiguracji macie pod nogami!